niedziela, 18 października 2009

Fotki!

Galeria z całego wyjazdu znajduje się TUTAJ

piątek, 16 października 2009

Rumunia - 16 i 17 dzień – 7 i 8 września


Czas powrotu niestety zbliża się nieubłaganie. Ogarniamy pokój, pakujemy się i na plażę. Tutaj w cieniu rowerków byczymy się kilka godzin po czym wzdłuż plaży jedziemy w kierunku Konstancy.

Następnie łapiemy tam busa do Bukaresztu. Na dworcu w stolicy bijemy kolejny rekord. Tym razem w długości przebywania w McDonald’s. Bo czy siedzieliście tam kiedyś ze 6 godzin?
Na pociąg czekamy od 22 do 6 rano, opędzając się jednocześnie od nachalnych meneli.

Podróż pociągiem. O dziwo całkiem spokojna, kanary wyjątkowo przychylnie nastawione tym razem. Niewielka łapówa i koniec kłopotów. Rowerki standardowo do kibla.
Jedyny zgrzyt to awaria na Węgrzech. W szczerym polu pociąg stanął i nikt nic nie wie. Środek nocy.
Po jakimś czasie wpada konduktor i patrząc na 3 rozespanych chłopów rzuca krótkie „Endżyn kaputt, slip!” Rano budzi nas konduktor i okazuje się, że już jesteśmy w Krakowie.

Powrót do rzeczywistości. Koniec dobrego.

Rumunia - 14 i 15 dzień – 5 i 6 września

Cóż można więcej napisać? Byczymy się, kąpiemy w morzu, wylegujemy na słońcu, znowu kąpiemy, znowu opalamy.
Wieczorem uderzamy na chlanie. Miła knajpka w Mamai, gdzie chlejemy browara za browarem. Aż sami jesteśmy zaskoczeni, że tak dobrze wchodzi. Kończy się na 6 kolejkach i rozbawieniu obsługi.
W sklepie kupujemy więcej, po czym wracamy plażą pijąc i śpiewając 

Dystans: 0 km

Rumunia - 13 dzień – 4 września

Wstajemy z rana wypoczęci, pogoda piękna, do celu blisko. Ruszamy do Mamai.
Nie jedziemy długo, ale bijemy kolejny rekord. Gromkie HALT! i zatrzymujemy się na browara. Po 8 kilometrach :)


Zdrowie!

Po zasłużonej przerwie uderzamy dalej. W górę i w dół, w górę i w dół. I tak do zajebania, a miało być łatwo i przyjemnie. W pewnej chwili znak – Konstanca 63, Mamaia 67. Co jest do ciężkiej cholery?
Ale po chwili konsternacji okrzyk JEEEST! Widzimy morze, więc bez zastanawiania podjeżdżamy bliżej. Syf, aż żal. Jedziemy dalej.
Wreszcie docieramy do Mamai. Wjeżdżamy na kemping i od razu kierujemy się na plażę. Uroczysty wjazd do morza i wielka radość. JESTEŚMY!


Cel osiągnięty, z tyłu Morze Czarne!

Piękna chwila, dla takich się żyje i warto się było męczyć tyle kilometrów. Kto tego nie zrobi ten nie do końca czuje, o co w tym chodzi.
Kupujemy 2-litrowe browary, kładziemy się na plaży i oglądamy spadające gwiazdy. Zasłużyliśmy na chwilę relaksu.

Dystans: 62,2 km

CAŁA TRASA: 1368 km

Rumunia - 12 dzień – 3 września


Pół nocy łomotała muza weselna, się towarzycho ostro bawiło. Jakby tego było mało od świtu ekipa budowlana zajęła się wymianą nawierzchni.
Adamo po wystawieniu głowy z namiotu (trauma po akcji z psem trwała ze trzy dni) stwierdził krótko – „krowa jak stała stoi”.
Zebraliśmy się z kempingu i w drogę. Żeby nie było, że wszystko perfekt to musieliśmy pobłądzić po mieście – całe 14km bezsensownej jazdy, aż wreszcie udało się trafić na prom. Pojazd tenże przewiózł nas na drugą stronę Dunaju.


Brad Pitt na promie! Panny mdlały...

Dalej trasa prowadzi przez mniejsze wioski i miasteczka – Macin, Cerna. Ładne krajobrazy, teren lekko pagórkowaty. Tego dnia pokonaliśmy chyba najdłuższą prostą całego wyjazdu.
Niestety kolejny raz łapie nas deszcz. Więc jak to mamy w zwyczaju robimy przerwę na piwko.
Na szczęście w miarę szybko się przejaśnia i pogoda już później dopisuje.


 Będzie deszczyk...


Niestety po przerwie jedzie się koszmarnie. Prędkość 10 km/h na prostej chluby nie przynosi. To jest trasa jakiej większość bajkerów nienawidzi. No bo jak to? Niby prosto i płasko, a nie jedziesz? Otóż ta płaskosć to tylko złudzenie, w rzeczywistości zaś jest cały czas lekko pod górę. Lekko i niby niezauważalnie. Dlaczego więc człowiek dostaje kurwicy?
Przerwa na jedzenie nieco poprawia sytuację. Zmienia się też otoczenie, zaczynają się podjazdy, z których kilka jest naprawdę wymagających. Ale tu przynajmniej od razu rozpoznajesz wroga, nie to co wcześniej.


Proooooooooooooooosto


Powoli słońce zachodzi, więc rozglądamy się za noclegiem. Znajdujemy hotel. Szybki rzut okiem na licznik – 97km. Decyzja może być tylko jedna – jedziemy dalej. Idioci? 
Ostatnie 30km prowadzę peleton. To rzadkość, bo bez bicia przyznaję kondycyjnie nie jestem najlepszy. Już po zmroku docieramy do Bai gdzie lokujemy się w motelu.
Śmieszna sytuacja bo są tylko 2 łóżka, a nas 3. Adamo uparcie chce losować, kto śpi na podłodze –„losujemy póki jestem trzeźwy, bo mnie później wychujacie” 
Tego wieczora postanowiliśmy uraczyć się wódeczką. Nazywała się, o zgrozo, STALINGRAD. Ale wchodziła dobrze, nawet żałowaliśmy, że tak mało było.
Adam nie mógł zapomnieć o zdarzeniu z wczoraj. Pozwolę sobie przytoczyć fragment rozmowy. Maciek – „bo szacunek trzeba mieć i dla psa”. Riposta Adama - „no ja wczoraj nie miałem” 

Dystans: 120,74 km



 Relaksik po ciężkim dniu

Rumunia - 11 dzień – 2 września

Rano patrzę na licznik i co widzę? Wczoraj pobiłem osobisty rekord jednodniowego dystansu. Poprzedni ustanowiony podczas wyprawy do Czarnogóry wynosił równe 144 km.
-----------------
UPDATE
Rekord padł kilka dni wcześniej – 160km, skleroza nie boli...
-----------------
Z motelu zmywamy się rankiem i ruszamy główną trasą. Zastanawiam się w tym miejscu czy ruszamy to odpowiednie słowo. Bardziej adekwatnie byłoby użyć zapierdalamy. Droga jak stół i lekki wiatr w plecy sprawia, że średnia wynosi 31 km/h!


V=29,5km/h, strzałka w dół oznacza, że jest niższa od średniej...

Co by jednak zbytnio nie forsować tempa robimy przerwę. Po 20 minutach jazdy i dokładnie 13 km. To chyba rekord. Nie muszę dodawać, że przerwa była browerowa i miała na celu schłodzenie rozgrzanych mięśni? Tak wiem, że dżentelmeni nie piją przed południem. Ale kto u licha twierdzi, że jesteśmy dżentelmeny?
Dalej ostro tniemy, na prostych 45-50 km/h. Robi wrażenie, co? W Focsani robimy zakupy i zjeżdżamy z głównej drogi w kierunku Braili. Tempo spada, wmordewind zmniejsza nasz zapał. Poza tym po co się spieszyć? Nie ma jeszcze 16, a już ponad 100km zrobione.
Wtem drogowskaz. Do Braili 65km. Damy radę? No jak nie, jak tak.
Jedziemy przez raczej mało ciekawe rejony. Takie węgierskie rzekłbym, w około pusto i pola.



Prawie jak Węgry

W pewnym momencie jakiś miejscowy bajker siada nam na kołach i ostro ciśnie. Wytrzymał jakieś 2-3 km i odpuścił. Ale szacunek dla niego, w końcu nie każdy da radę takim harpaganom jak nasza ekipa.
Po drodze mijamy jakieś zakłady przemysłowe, smród nieziemski. Do Braili jakieś 3-4 km więc gitarra. Postanawiamy przenocować gdzieś w mieście.
Jeszcze chwila kręcenia i wjeżdżamy do miasta. Chyba wjechaliśmy od dupy strony. Normalnie Albania! Syf i ubóstwo. Nie zraża nas to jednak i kierujemy się w stronę centrum. Jest i cywilizacja, sklepy, hotele i inne takie. W hotelu ceny kosmiczne więc szukamy dalej. Od taryfiarzy uzyskujemy wskazówki, że za miastem jest kemping. Już po ciemku wyjeżdżamy z miasta i na stacji robimy zapasy. Kemping tuz obok więc nie ma powodów do niepokoju.

Pisałem już, że w Rumunii jest mnóstwo bezpańskich psów? Nie? No więc w Rumunii jest mnóstwo takowych stworzeń. Dzielą się zasadniczo na dwie kategorie. Pierwsza z nich próbuje w szaleńczym pędzie odgryźć człowiekowi stopę. Druga próbuje odgryźć koło samochodowe, skutkiem czego zwykle kończy martwa na poboczu.
I takiego też pieska drugiej kategorii przejechał Adamo. Jechaliśmy po ciemku gdy nagle Maciek, prowadzący peleton, odbił niespodziewanie w bok. Adamo niestety odbić nie zdążył i zbezcześcił zwłoki. My, jak to zwykle w takich sytuacjach, ryknęliśmy śmiechem.

Kemping był co najmniej osobliwy. Otóż odbywało się na nim rumuńskie wesele oraz pasły się krowy. Dzień zakończył się wyjątkowo, bowiem okazało się, że padł kolejny rekord. Dokładnie 176,24 km. To dystans, który budzi respekt i szacunek, zwłaszcza, że średnia wyniosła 25,6 km/h. Harpagany :)

Dystans: 176,24 km


 Słoneczko, pusta droga, miodzio :)

Rumunia - 10 dzień – 1 września

Noc w hotelu była dziwna, nikt nie mógł dobrze zasnąć. Wszyscy myśleli o kelnerce?:)
Mnie obudził o 2.15 kumpel smsami o tematyce piłkarsko-wiślackiej. Adamo narobił hałasu i obudził wszystkich, gdy stwierdził, że musi zrzucić zbędny balast. Maciek o 4 rano zdecydował się zrobić… herbatę.

A rano co? Oczywiście budzi nas o 9 deszcz napieprzający po blaszanym dachu.
Ale czymże jest dla takich harpaganów taka drobnostka jak deszcz? Ruszamy w trasę i od początku ostro połykamy kolejne kilometry.

Nie wspominałem jeszcze nic na temat stanu rumuńskich dróg. Cóż, nie ma się nad czym rozwodzić. Myślę, że można je porównać do naszych – sporo dziur, aczkolwiek u nas chyba jednak jest trochę lepiej. Z rumuńskimi drogami, z punktu widzenia rowerzysty problem jest inny.
Ten problem jest rzekłbym gówniany. Tak jest, tamtejsze drogi, z uwagi na fakt, że koń nadal jest popularnym środkiem transportu, są mocno zanieczyszczone.
I teraz wyobraźcie sobie, że w tak upaćkanym kole trzeba zmienić dętke. Oczywiście musiało mi się to przytrafić. Trzeci wyjazd rowerowy i pierwszy kapeć – na obsranej drodze. Więcej nie będę o tym pisał.


Nie chcielibyście zmieniać dętki w Rumunii, uwierzcie mi.

Dojeżdżamy do Bacau, gdzie w Billi kupujemy kurczaki, które szamamy na parkingu. Radość z jedzonka psuje gówniarz, który próbuje wyżebrać coś do jedzenia. Gdy dostaj kawałek, ceremonialnie go wyrzuca. Takich ludzi powinno się odstrzeliwać. Równowagę psychiczną ratuje kolejna zjawiskowa Rumunka – nogi po szyję. Piękny kraj:)

W pewnym momencie zdecydowaliśmy się, że pojedziemy skrótem. I to był błąd. Jedziemy przez wioski i nie bardzo wiemy gdzie jesteśmy. Dodatkowo miejscowy autochton zapytany o drogę sam nie bardzo wiedział gdzie się znajduje i koniec końców wskazał nam zły kierunek.
Postanowiliśmy się niczym nie przejmować, zwłaszcza, że boczne drogi otaczał wyjątkowo piękny i sielski krajobraz.


Piękna trasa prowadząca bocznymi drogami

Wszystko było pięknie, aż do momentu gdy… skończył się asfalt. Trafiamy na koniec świata, straszna biedota, fatalna droga, ludzie jakoś krzywo na nas patrzą. Na dodatek jakieś obozy Cyganów i co jeszcze gorsze zapadał zmrok. Już w zupełnych ciemnościach, oświetlając drogę lampkami i oganiając się od bezpańskich psów trafiamy pod jakąś knajpę. Zupełnie niespodziewanie jeden z miejscowych żuli mówi dobrze po angielsku (!) i mniej więcej wskazuje nam drogę. Okazuje się, że zboczyliśmy mocno z trasy, a mapa którą mamy twierdziła, że przejechane właśnie miejscowości nie mają prawa istnieć.


Ładny zachodzik

Po chwili dojeżdżamy do głównej trasy i tutaj załamka. Zrobiliśmy wielkie koło i jesteśmy zaledwie 30km za Bacau. Zatrzymujemy się szybko w przydrożnym motelu i zmęczeni śpimy jak susły.

Dystans: 146,80 km


 Piesków w Rumunii dostatek

Rumunia - 9 dzień – 31 sierpnia

W nocy szalała burza, a rano oczywiście deszcz. Zdecydowaliśmy się na śniadanko u miejscowych. 42 leje – zdzierstwo jak chuj! Na szczęście smakowało wybornie.
Początkowa trasa w deszczu, z czasem przestaje padać i się wypogadza. Po drodze robimy fotki okazałej cerkwi. Tuż przy niej zlokalizowano cmentarz. Niestety według Adama „ten nie jest taki wesoły”.


Cerkiew

Dzisiejsza trasa jest malownicza i ciekawa. Jedną z atrakcji był pokaźny most umożliwiający przejazd nad rzeką, która w tym miejscu rozlewa bardzo szeroko i przechodzi w jezioro.

 
 Most

 
Piękna trasa z widokiem na jezioro

Podążamy wzdłuż tego właśnie jeziora, droga wije się raz w górę, raz w dół. Dużo ostrych podjazdów i stromych zjazdów. Co chwila licznik przekracza 60 km/h. Oglądamy także ogromną zaporę, widok z góry zapiera dech.


Widok w dół z zapory

Dojeżdżamy do miejscowości Bicaz, gdzie wynajmujemy pokój w hotelu – choć hotelem to raczej ciężko to coś nazwać. Zostawiamy bagaże i postanawiamy zwiedzić wąwóz Bicaz, który według przewodnika, jest jedną największych atrakcji. Wcześniej przejechaliśmy około 80 km więc kolejne 30 damy radę. Jak się okazało zrobiliśmy jeszcze 60, ale warto było.


Wąwóz Bicaz

Sam wąwóz – cud natury. Pionowe skały sięgające hen wysoko są imponujące i wywierają na nas duże wrażenie. Wąwóz jest długi, wyjeżdżamy aż na przełęcz, skąd po zrobieniu kilku zdjęć zawracamy. Robiło się późno, a do hotelu ponad 30 km. Z przełęczy fantastyczny zjazd z ostrymi serpentynami, na złamanie karku! Do miasteczka wracamy już po zmroku, zmęczeni i głodni jak wilki. Na szczęście tuż obok noclegu znajdujemy pizzerię – 5 dużych pizz zniknęło w mgnieniu oka. Ciekawe, czy gdyby kelnerka nie była tak cudna też byśmy tyle zjedli? :)

Dystans: 139,33 km


 Nagrodą za podjazd jest zazwyczaj godny zjazd ;)


 
Serpentyny w Bicaz

Rumunia - 8 dzień – 30 sierpnia

Rankiem słyszę, że ciągle pada. Z niechęcią wychylam głowę z namiotu i… nic nie widzę. Mgła jak cholera. Nic to, śpimy dalej.


Tutaj spaliśmy ;)


Na szczęście z czasem przestaje padać, więc powoli się zbieramy. Jemy śniadanko, obchodzimy okolicę robiąc fotki, oraz żegnamy Rycha i Ulę. Strasznie wolno nam szła ta zbiórka.
W drogę! Pamiętając wczorajszy podjazd nastawiamy się na ostre zjeżdżanie. Nic z tego, zjazd z gatunku tych długich i raczej płaskich. Vmax wyniósł zaledwie 51 km/h.

 
 Widoczek z przełęczy


 Widoczek ogólny ;)

Największą atrakcją okazał się być napotkany bajker z Niemiec. Podróżował od kilku miesięcy na specjalnym rowerze w pozycji hmmm, nazwijmy ją „horyzontalną”. Facet wystartował z Bawarii i przez Niemcy, Danię, Norwegię, Rosję (Murmańsk i Morze Barentsa!) i Ukrainę dotarł aż do Rumunii. Wielki szacunek dla niego. Zarówno za trasę jak i podejście do życia. Wybranie złej trasy skwitował krótko – „Why the fuck did I miss that road? Whatever, shit happens” :)


Bajker z Niemiec - szacunek!


Trasa prowadziła cały czas w dół. Szkoda tylko, że pogoda nie dopisywała, lało jak cholera.
Na szczęście gównianą pogodę wynagradzały widoczki. Piękna droga, doliną wzdłuż rzeki, a po bokach górki zatopione w chmurach. Czegóż można chcieć więcej (oprócz piwa i kobiet)?
Obiadek jemy w Vaia Batra, a nocleg tym razem płatny. Trzeba się umyć i trochę wysuszyć.

Dystans: 121,95 km

 
Malownicza dolinka

Rumunia - 7 dzień – 29 sierpnia

Dziś jedziemy przez Dolinę Izy. Wzdłuż rzeki położonych jest kilka małych wiosek z tradycyjnymi bramami prowadzącymi do gospodarstw. Niektóre z nich robią wrażenie. Jest też sporo starych monastyrów. Pogoda nieciekawa, niby ciepło, ale co chwila pada deszcz.


 Osobliwa "choinka"

 

Tradycyjne bramy robią wrażenie


Po drodze niespodzianka – spotykamy grupę rodaków podróżujących terenowymi Nissanami.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej kolejna siurpryza – tym razem katastrofalna. W Treku Maćka pęka rama. Po wysłużeniu 40tys km zmęczony materiał odmówił współpracy. Rozpoczęliśmy gorączkowe poszukiwania spawacza. Szczęście w nieszczęściu, że całe zdarzenie miało miejsce w niewielkiej miejscowości – Moisei. Strach pomyśleć, gdyby to się stało na jakimś zadupiu, gdzie ciężko o pomoc.
Spawacz się znalazł. Co prawda spaw nie wyglądał zbyt solidnie, ale mimo to, pełni nadziei ruszyliśmy dalej.

Przed nami był poważny podjazd na przełęcz Pasul Prislop. Blisko 16 km zajmuje nam jakieś 2 godziny i wyjeżdżamy na wysokość 1416 metrów n.p.m.


 
Trek na podjeździe

Spaw w ramie puścił i trzeba go było czymś zastąpić – z pomocą przyszła nóżka wsparta taśmą izolacyjną. Jak to zwykle bywa amatorskie patenty okazują się najlepsze. Uprzedzając fakty – rower dojechał do celu.
Na przełęczy załamała się pogoda, zaczęło mocno padać i zrobiło się dosyć zimno. Postanowiliśmy przespać się w tamtejszym schronisku, jednak brakło miejsc. Spotkaliśmy Polaków z Wrocławia, z którymi przy piwku gawędziliśmy do późna.
Namioty rozbiliśmy w altance tuż obok schroniska. Zimno i mokro, ale trzeba sobie jakoś radzić.

Dystans: 108,08 km


 Czasem człowiek zmoknie


 
 Przełęcz Prislop

Rumunia - 6 dzień – 28 sierpnia

Luksusy robią swoje więc śpimy długo. Z motelu zbieramy się dopiero koło południa. Ale kto by się przejmował czasem na wakacjach? Przecież nikt nas nie goni.

Jedziemy w kierunku Szygietu Marmaroskiego. Trasa bez historii, aczkolwiek prowadząca przez malownicze tereny regionu Maramuresz. Jeden długi podjazd, około 5-6 km. W nagrodę 7 km zjazdu i oczywiście browar.


 Rumuńskie pagórki

Po drodze odwiedzamy miejscowość o nazwie Sapanta. Znajduje się w niej Cimitirul Vesel, czyli Wesoły Cmentarz. Jest to bardzo oryginalne miejsce, ponieważ każdy nagrobek jest małym dziełem sztuki. Pozwala zorientować się, czym za życia zajmował się zmarły. I tak mamy strażaków, policjantów, rolników. Znaleźliśmy też jednego bajkera!


Chłopaki i grób miejscoweg bajkera

Na nocleg wybieramy prywatną kwaterę u miejscowych w małym miasteczku zwanym Vadu Izeu. Facet o dziwo świetnie mówi po angielsku. Gdy usłyszał, że jedziemy nad Morze Czarne pocieszył nas mówiąc, że zostało nam jedyne 600 km.
 
Dystans: 81,8 km



Bezbożniki!

Rumunia - 5 dzień – 27 sierpnia

Wstajemy wcześnie, przed 8. Nie, nie zwariowaliśmy. Po prostu za gorąco, żeby się kisić w namiotach. Jemy śniadanko i w drogę, kierunek Fehegcośtam.


Nasz obóz...


... i śniadanko

Po drodze zakupy i piwko przed granicą. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że Adamo to obieżyświat i poliglota przede wszystkim – chłop zwalił nas z nóg zwracając się piękną polszczyzną do kobiety w sklepie – „Czy można prosić otwieracz?” (potrzebny był do piwka ofkors)


Piwko na Węgrzech


Powoli zbliżaliśmy się do granicy rumuńskiej. Pierwsze myśli to, czy znowu będzie jakiś problem? Okazało się, że tym razem na szczęście nie.
Na granicy było śmiesznie. Rumuńska celniczka zagaduje dokąd jedziemy
- Dokąd? Satu Mare? – pyta.
- Nie, Czarne Morze :)
- Czarne Morze? Na bicykletach?
I w tym momencie piękny uśmiech, cudna dziewczyna. Myślimy sobie, piękna ta Rumunia :)
Ale żeby nie było za wesoło chwilę potem jakiś autochton miał ochotę nas czymś trafić. Czy to był kamień czy coś innego nie wiemy, nie rzucił.
Kierujemy się na Satu Mare, gdzie wymieniamy kasę w banku. Okazało się, że w Rumunii mają bardzo ładne banknoty. Dalej jedziemy do Baia Mare, trasa fatalna, pełna rozpędzonych tirów. Po drodze jemy wreszcie ciepły obiadek i odkrywamy lokalny browar – wyśmienite piwo Ursus.

Końcówka dnia już lepsza – fajny podjazd przez las zakończony zjazdem prosto do motelu. A jak! Dziś śpimy w luksusach za 13 Euro od łebka.

Dystans: 85,75 km


Dziś nocleg w luksusach ;)

Rumunia - 4 dzień – 26 sierpnia

Budzę się rano i co? I prawie chodzić nie mogę. Takich zakwasów to jak żyję nie miałem. Ale tak to jest,
jak się człowiek do wyjazdu przygotowuje siedząc w knajpie przy piwie.


Nasz wczorajszy nocleg

Nic to, trzeba jechać. Trasa lekko z górki, pogoda piękna więc jedzie się świetnie. Po drodze mijamy ukraińskie wioski i ukraińskie dziewczyny – jest na co popatrzeć. Tamtejsze kobitki mają to COŚ, co nie pozwala nie zwrócić na nie uwagi.

Do granicy według szacunków naszych oraz tubylców było około 100 km. Nie mieliśmy jednak mapy i jak się okazało nadłożyliśmy trochę drogi.
Jako, że zbliżała się pora obiadowa zatrzymaliśmy się w Użgorodzie (czy jakoś tak) w poszukiwaniu jakiejś miłej knajpki. Niestety nie znaleźliśmy żadnej, pozostało nasycić się kabanosem. Tak się zastanawiam, czy bardziej szukaliśmy knajpy, czy jednak więcej oglądaliśmy się za pannami?


Użgorod, na moście

Po kolejnych przejechanych kilometrach okazuje się, że bliżej nam na Węgry niż do Rumunii… Robiło się późno więc bez większych rozterek decydujemy się, że wpadniemy z wizytą do Madziarów. Wiecie jak jest, Polak, Węgier, dwa bratanki...
Na granicy meldujemy się grubo po zmroku. I tu kolejny już zonk. Ukraiński służbista oświadcza nam, że w paszportach mamy wbity tranzyt do Rumunii i tędy nie przejedziemy. Druga granica i drugi raz w dupę. Delikatna perswazja (po 5 Euro od łebka) wetknięta w paszporty diametralnie zmienia jego nastawienie.

Nocna podróż przez Węgry okazuje się fantastyczna – puste boczne drogi przy świetle księżyca i średniej blisko 30 km/h! Docieramy na kemping, gdzie zaspanego właściciela pomaga nam obudzić urocza Węgierka pracująca w knajpie obok. Po chwili obóz był gotowy, a dodatkowo pod prysznicami jest ciepła woda.
Co do namiotów – wreszcie stały na równej powierzchni. Ktoś zarzucił – „no dziś wypoziomowane” co Adamo skwitował w swoim stylu - „tą czarnulkę bym wypoziomował”.
Czas był na zasłużony odpoczynek, przeszkadzały tylko ujadające psy, chyba nas nie poznały – po raz kolejny Adamo – „Cicho kurwa! Te psy tutaj nie czują bluesa!”

Dystans: 160,2 km



Tak jest! Na Ukrainie i krowa chce być królową szosy

Rumunia - 3 dzień – 25 sierpnia

W nocy popadało, na szczęście rankiem już bez deszczu. Jako, że trzeba było nadrobić stracony czas ostro ruszamy i zanim się obejrzeliśmy na licznikach stuknęło 50 km.
Po pewnym czasie zaczęło się to co tygryski lubią najbardziej – góry. Sporo ostrych podjazdów, które nie ukrywam dały się mocno we znaki. Oczywiście każdy bajker wie, że za trudną wspinaczkę spotka go nagroda w postaci ostrego zjazdu. Tak też było i tym razem, rekordowa prędkość 66 km/h.
 


Obowiązkowo należy spróbować kwasu chlebowego


 Prym na podjazdach wiódł oczywiście Maćko, zostawiając nas daleko w tyle.
W pewnym momencie zauważamy jego wehikuł zaparkowany obok przydrożnego sklepiku. Dobra nasza – odpoczniemy, pomyśleliśmy. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po wejściu do środka okazało się, że Maciek zdążył się już zbratać z miejscowymi – bez wódeczki się nie obeszło. Po kilku głębszych złożyliśmy sobie życzenia sukcesów na EURO 2012 i ruszyliśmy w dalszą trasę.


Piękne ukraińskie bezdroża


Droga na szczęście wiodła przez całkowite zadupia, a podjazdy szybko wywiały z głowy procenty.
Górki zakończyły się kilkunastokilometrowym zjazdem, po którym na licznikach pojawiło się 100km. 
Przejechaliśmy jeszcze po zmierzchu około 20km i rozbiliśmy się na kempingu – starej i zdezelowanej wiacie z mnóstwem śmieci w około. Przed snem palimy ognisko i pieczemy kiełbachę. Niestety nie mamy szczęścia, kiełbasa nie odbiega poziomem (niskim) od wczorajszego piwa…

Dystans: 123,7 km

                           Czerwony Kapturek - w roli głównej Adamo                        


Ach te ukraińskie dziewczyny... ;)

Rumunia - 2 dzień - 24 sierpnia

Z samego rana pożegnaliśmy Przemów. Gdy już udało się zebrać z wyr uderzyliśmy w stronę Krościenka. Po drodze próbowaliśmy zjeść na śniadanko grzybki, które zostały od wczoraj. Jak się okazało były pełne robali – co myśmy jedli z tą jajecznicą? Na szczęście miodóweczka wykończyła robaki, mam nadzieję...
Na trasie niespodzianka. Spotykamy zapalonego bajkera! Andrzej podróżował po okolicy, bez sakw natomiast z przyczepką, godnie! Miał ochotę jechać z nami („Kurwa! Jadę z wami!”), niestety nie miał przy sobie paszportu i odpowiedniej gotówki. Pstryknęliśmy fotkę, wymieniliśmy mejle i w drogę.

Na przejściu w Krościenku pierwszy problem. Granicę, jak się okazało, można przekroczyć jedynie samochodem... Po jaką cholerę prowadzi wzdłuż drogi szlak rowerowy, tego niestety prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy.
2 godziny czekania na łaskawego kierowcę, który przewiózłby nas na stronę ukraińską, nie przyniosły rezultatów. Mocno wkurzeni zdecydowaliśmy się zawrócić.
Przy okazji ciekawostka przyrodnicza. Czekając na przejściu, zauważyliśmy, że granicę przekracza kosmiczna wręcz liczba Passatów w wersji kombi, bez ściemniania 9 na 10 pojazdów było z pod znaku VW.

W Krościenku doszliśmy do wniosku, że najlepiej zaczekać na rozwój wydarzeń, a jakże, przy piwku. Niespodziewanie spotykamy znajomych – Anię i Tomka. Po chwili udaje się nam załapać na pociąg, który jedzie gdzieś za granicę. Cóż to była za podróż – kontrabanda pełna gębą. Warto było czekać, żeby to zobaczyć. Wysiadamy już po stronie ukraińskiej w jakimś zapomnianym przez wszystkich miasteczku – syf i malaria! Niewiele się zastanawiając jedziemy na południe, po drodze towarzyszy nam dwóch miejscowych bajkerów – Szewczenko i Ronaldinho :)
W przydrożnym sklepie robimy zapasy, a na nocleg rozbijamy się za wsią pod lasem, poza zasięgiem wzroku. Zakupiony browar okazuje się być totalną porażką...

Dystans: 34km